Rotterdam 2014 #2: Pierwszy tygrys (albo... lew).

Data:

Nagrodzony Złotym Lwem na festiwalu weneckim włoski dokument pt. „Sacro gra” (reż. Gianfranco Rosi) opowiada o pierścieniach Saturna. Dokładniej, porównanie dotyczy tytułowej autostrady okalającej nie planetę, a stolicę Włoch. Reżyser przygląda się postaciom lokalnie funkcjonującym na obrzeżach Rzymu. Dzięki wszędobylskiej kamerze uczestniczymy w akcjach ratowniczych ambulansu, oglądamy prostytutkę sennie mruczącą pod nosem piosenki, a na przejażdżkę łodzią zaprasza nas hodowca węgorzy. Równie intrygujący jest dendrolog wsłuchujący się w odgłosy pasożytów pochłaniających drzewa palmowe rosnące przy autostradzie. Postaci odnalezionych w okolicy pojawia się oczywiście znacznie więcej, cieszą wszystkie kolejno napotykane dziwadła, ale brakuje jakieś klamry, tematu spajającego całość. Krążenie tylko wokół tematu Sacro Gra skutkuje kolekcją mniej lub bardziej ciekawych postaci bez żadnej myśli przewodniej. Nie jest to zły dokument w stylu nienawidzonych gadających głów, ale do np. „Białego diamentu” czy „Chleba naszego powszedniego” jeszcze daleko.

Lubicie jeździć kolejką linową? W wysokich górach? A… jedenaście razy pod rząd? Nie? Tak jeszcze nie jechaliście? No to wystarczy kupić bilet do kina i dać się zabrać na taką wędrówkę amerykańskim reżyserom Stephanie Spray i Pacho Velez. W filmie „Manakamana” przyglądamy się pielgrzymom w Nepalu, którzy wędrują do tytułowej świątyni. Jednorazowy przejazd na szczyt zajmuje około dziesięciu minut i wbrew pozorom sporo w tym czasie może się wydarzyć. Niektórzy pielgrzymi jadą w zupełnej ciszy kontemplując przyrodę, inni rozmawiają o tym jak długo zdobywanie szczytu zajmowało kiedyś, bez kolei linowej. Każdy kolejny przejazd to spotkanie z nowymi bohaterami, ich twarzami i rozmowami. Aż się prosi, żeby opowiedzieć dokładniej któryś z epizodów, np. szósty albo ten najbardziej zabawny, ale nikomu nie będę psuć zabawy obcowania z filmem. Wielbiciele kina Benninga powinni być usatysfakcjonowani.

„Riocorriente” (reż. Paulo Sacramento) to pierwszy film walczący o rotterdamskiego tygrysa, który udało mi się zobaczyć. Tytuł oznacza płynącą rzekę, kamera nieśpiesznie podąża za bohaterami brazylijskiej metropolii Sao Paolo, podgląda seksualne podboje Renaty. Wzdłuż ulic boso podąża czarnoskóry chłopiec i na zlecenie, a może z nudy, niszczy zaparkowane samochody. Carlos, jego dorosły przyjaciel, trudni się kradzieżami i złomowaniem aut, Marcelo natomiast to dziennikarz, historyk pogrążony w przeszłości. Atmosfera filmu podskórnie zapowiada nadciągającą katastrofę, jak chociażby przez sceny szaleńczej jazdy kolejką górską. Postacie mają silną potrzebę zerwania z dotychczasowym życiem, zmienienia czegoś, nawołują do rewolucji, bo „który moment i czas nie są lepsze niż tu i teraz”. Tylko… tu i teraz co? Odejść? Spalić całe miasto? Wiele metaforycznych scen tworzy ciekawą mozaikę, ale pozostawiającą w głowie bałagan.